Historia Sary Fodrowskiej -nic nie dzieje się bez przyczyny...

Dziś mija rok od operacji i diagnozy, w której dowiedziałam się, że jestem nieuleczalnie chora. Ten rok.. To hmm już, albo aż? Tyle w nim się wydarzyło, bądź tak niewiele patrząc na całe życie. Pamiętam te dni jakby to było wczoraj.. Wcześniejsze miesiące, w których musiałam walczyć aby w ogóle mnie przyjęli na oddział i wykonali "laparaskopowe usunięcie torbieli z jajników"..

19.11.19r. - to dzień w którym zostałam przyjęta do szpitala ze względu na to, że mój 'zabieg' miał być wykonany  jako pierwszy.. Ta nieprzespana noc przed tym i pełno myśli jak to jest mieć podaną narkozę, ponieważ nigdy wcześniej nic takiego nie miało miejsca.. Wszystkie pocieszanie, że będzie dobrze, że to tylko krótki i mało znaczący dla organizmu rodzaj zabiegu byleby tylko ustały objawy.   20.11.20r gdy już jechałam otumaniona lekami na stół operacyjny wiedziałam, że nie ma co się zamartwiać, ponieważ już i tak nie ma odwrotu a mi trzeba po prostu pomóc, jadąc tam mimo wszystko miałam pełno myśli w głowie.. Jaki to będzie ból po, czy już wszystkie objawy znikną i tym podobne.. Gdy koło godziny 11 zostałam wybudzona krzykiem pielęgniarki, która wolała "Pani Saro, już jest po wszystkim, jedziemy na oddział" ledwo co przytomna nie miałam siły nawet podnieść głowy, lecz czułam, że jest coś nie tak.. Zaniepokojona zaczęłam  pytać, "czy wszystko jest w porządku? Czuję, że jest coś nie tak? Jedyne co usłyszałam, to to iż mam się nie martwić, że teraz najważniejsza jest regeneracja, że wszystkiego dowiem się w swoim czasie a teraz mam odpoczywać, więc zasnęłam.. Gdy się obudziłam, koło mojego łóżka siedziała zapłakana mama i siostra, na moim brzuchu nie było tylko 3 niewielkich plasterków po laparaskopii lecz cały brzuch był pokryty opatrunkiem.. Zaniepokojona nie miałam odwagi nawet pytać.. To wszystko to był kolejny przebłysk który pamiętam..

Następne to godziny męki, wymioty po narkozie, zakaz picia, nawet łyka.. Wtedy był przy mnie Paweł, który podtrzymywał mi głowę, bo ja po 10h wydalania z siebie tej cholernej narkozy nie miałam siły do niczego, płacząc mu tylko, że już nie daję rady, że co się dzieje, że przecież to nie tak wszystko miało wyglądać.. Oprócz plastra na całym brzuchu, położony był na nim ciężarek, z jednej strony cewnik, z drugiej odciągała się krew i osocze po operacji.. Kolejne dni to wielka niewiadoma, obchód lekarzy, moje łóżko omijane ze słowami profesora "tutaj proszę być spokojnym, czekamy z wyniczkami" (i taki smutny uśmiech-jakkolwiek to brzmi, którego nigdy nie zapomnę), to samo rodzina, przyjaciele, każdy przychodził niewiele mówił, a tak szczerze to i ja nie chciałam wiedzieć, bo już sama wiadomość że wycięto mi cały prawy jajnik wraz z przydadkami na tamtą chwilę była frustrująca i dobijająca. Sama doszłam do tego, że nie chciałam o tym wszystkim dowiadywać się w szpitalu (tymbardziej, że już do mojej głowy dochodziło to co prawdopodobnie mogło się stać, lecz po prostu nie chciałam dopuszczać do siebie takiej myśli).

  Gdy po 7 dniach wypisano mnie ze szpitala dostałam tylko jedną kartkę, w której w diagnozie napisane było krótko "rak jajnika", profesor rzekł, że muszę być cierpliwa i czekać za wynikami histopatologicznymi i wtedy dalej zostanę pokierowana co i jak. Wychodząc na zewnątrz pierwsze słowa, które wypowiedziałam do siostry to były "dobra, teraz mów mi wszystko", więc w tamtym momencie już dokładnie zostało potwierdzone mi to co już niestety domyśliłam się sama.. Niestety dodatkowo powiedziała mi, że stadium które mam jest wysokozaawansowane (3c - nowotwór rozlał się do otrzewnej, jamy brzucha, trzonu i krzywizny żołądka), i że ciężko będzie tego gnoja wywalić bo w tym momencie jest to już choroba nieuleczalna i jedyne co można to wydłużyć żywotność poprzez chemię i innowacyjne metody lecz niewiadomo na jak dlugo.

Po 2 tygodniach wyniki histopatologiczne, potwierdziły wszystko od A do Z więc trzeba było działać.. Zaczęło się skierowanie na onkologię w Bydgoszczy, ażeby rozpocząć chemioterapię, tam skierowano mnie również na biopsje prawej pachy, ponieważ we wcześniejszym szpitalu na usg nie podobał im się jeden z moich węzłów chłonnych i na moje kolejne nieszczęście okazało się, że to kolejny- tym razem odległy przerzut do węzłów chłonch pachowych co w automacie zakwalifikowało mnie do 4 stadium..

Nowotwór złośliwy jajnika tyka najczęściej osoby w starszym wieku, bądź kobiety w ciąży bądź po niej. Ja nie należałam w żadnej z tych grup, dlatego też lekarze bagatelizowali moje objawy, teraz mogę gdybać lecz wiem, że gdyby nie ich zaniedbania moje leczenie mogłoby się zacząć co najmniej o 3 miesiące szybciej a kto wie co mogłoby się wtedy stać.

   30 grudnia rozpoczęłam chemioterapię, 6 podań co 3 tygodnie karboplatyny z taksolem oraz avastinem. Po 16 dniach wypadły mi włosy, zaczęłam czuć się bardziej zmęczona, obolała. Pierwsze 3 chemię naprawdę zniosłam dobrze, nawet zdążyłam odwiedzić góry ze znajomymi i naprawdę wspaniale spędzić czas. Każda kolejna powodowała coraz to gorsze wyniki krwi, przez sterydy przytyłam 11kg, dopadały mnie codzienne krwotoki z nosa, puchnięcie nóg, temperatura, aż wreszcie zaczęłam trafiać do szpitali.. Z tymi placówkami też był odwieczny problem, jedni odsyłali mnie do drugich, nikt nie chciał mnie przyjmować, bo przecież koronawirus a ja 39 stopni gorączki i tym podobne.. Nawet nie wiecie jaki przechodziłam strach otrzymując ostatnią chemię, bo po prostu bałam się o to, że już jej wytrwam, że będę za słaba, żeby ją znieść- lecz udało się, 04.05.19r ukończyłam cykl, więc czekał mnie tomograf i decyzja co dalej.

Gdy dotarły do mnie wyniki, znów smutek i rozgoryczenie.. Diagnoza- przerzut do śledziony, który nacieka na płat wątroby, przeponę oraz jame brzucha. Zlecenie: operacja radykalna- usunięcie macicy, pozostałego jajnika wraz z przydatkami i wszystkiego co jest zaatakowane przez nowotwór a możliwe do usunięcia. Lekarze na onkologii mówią, że nastąpiła gdzieś pomyłka, że taka operacja powinna być już po 3 chemii, że teraz może i przez to to wszystko tak się rozlało, że operacja to jedyna możliwość a później to jedyne co to opieka paliatywna domowa bo oni już więcej nie zdziałają..

15.06.2020r. Druga operacja, ogromny smutek, pytania dlaczego ja? Czym sobie winna? Wielki strach, bo operacja na tyle ciężka, że już mogę się z niej nie wybudzić, lekarz sam zdenerwowany czemu mam być operowana, mówiąc że on się nie podejmie bo to tak jakby od razu miał mnie zabić... Po dyskusji kilku najlepszych chirurgów podjęcie decyzji, że operacja nie za 5 dni a już jutro. Myślę sobie.. Może to i lepiej? Będzie co ma być lecz mniej czekania samemu w szpitalu (koronawirus uniemożliwił widzenie się z kimkolwiek).. Więc znów morfina, znów jadę na stół operacyjny, znów mnie kroją, tym razem rana jeszcze większa niż wczesciej, choroba odbiera mi możliwość posiadania dzieci w przyszłości, śledziona okazuje się nieoperacyjna a jedyne co później robią to dzwonią do rodziny mówiąc, że mogę z tego nie wyjść. Tutaj zaczęła się moja walka o być albo nie być, znów wymioty od morfiny, pielęgniarki niemiłe, że przecież wymuszam, pamiętam tylko przez mgłę jak co 4 godziny przychodziły z morfina i wbijały mi ją pod skórę, mówiąc że przynajmniej będę spała (do dzisiaj mam po nich siniaki na rękach, rozumiecie?), dostałam pierwszy posiłek - moja radość na to wszystko, że kolejna operacja się udała nie miała końca, że za kilka dni wyjdę ze szpitala, a tu nagle kilka godzin później JEBS - coś nie tak z żołądkiem (nie przyswaja posiłków), wymioty za wymiotami- moje jedzenie było podawane tylko przez kroplówki. Lekarze, zaczęli się zastanawiać czy nie włączyć jedzenia pozajelitowego, to właśnie wtedy modliłam się do Pana Boga mówiąc, że to nie jeszcze czas, że mam tutaj jeszcze wiele do zrobienia, że nie mogę zrobić tego swojej rodzinie a naprawdę uwierzcie mi już jedną nogą byłam gdzieś indziej.. I od tamtego momentu (naprawdę, możecie mi wierzyć lub nie) powoli, małymi kroczkami zaczęło robić się lepiej

Po kilku dniach wyszłam ze szpitala (w sumie wyszłam to za duże słowa, wyjechałam na wózku, moja rana była tak wielka a ja tak bez sił, że nie byłam zupełnie samodzielna) .. Wtedy zaczął się najgorszy okres w moim życiu, leżałam patrząc się w sufit ograniczona ruchowo, nie mogłam sama się załatwić, mama musiała mnie myć w łóżku to było coś co mnie poraz pierwszy tak bardzo uświadomiło jak życie może być kruche, jak człowiek z silnej, sprawnej osoby może nagle nie mieć siły na nic.. To właśnie wtedy powstała zbiórka.. To dzięki Wam zdołano uzbierać 250tys, za które już wiele razy dziękowałam i dziękować będę, ponieważ to Wy wtedy uratowaliście moje życie. Na tamten moment jadąc prywatna karetka do Gdańska do prywatnej kliniki świętego Łukasza, moje życie wyceniono na ok 50tys zł a do dnia dzisiejszego zostało wydane już ponad jeszcze raz tyle...

Tam, dano mi na nowo nadzieję, podniesiono mnie na nogi, ba nawet stał się cud i śledziona, która była nieoperacyjna stała się zupełnie czysta! Skierowano mnie również do UCK, gdzie poznałam wspaniałą panią docent, która do dnia dzisiejszego jest moja prowadząca. Gdyby nie wlewy, z których korzystam do dnia dzisiejszego oraz dalsze leczenie w UCK, wiem że nie byłoby mnie tu gdzie jestem.

  Na ten moment po operacji otrzymałam jeszcze 2 podania chemii, ponieważ kolejny tomograf wykazał, że okropne raczycho jest między przeponą a śledzioną, w klatce piersiowej oraz jamie brzucha.. Niestety, ze względu na to, że markery nowotworowe nie spadły okazało się, że chemia ta nie przynosi skutku i nie ma sensu podawać jej kolejny raz tym bardziej, że miałam coraz to gorsza wyniki krwi . W środę miałam wykonany tomograf a jego wynik otrzymam prawdopodobnie w przyszły poniedziałek. Trzymajcie kciuki, abym po raz pierwszy od dokładnego roku walki usłyszała, że jestem całkowicie CZYSTA od tego cholerstwa, i że wreszcie pokazałam mu gdzie raki zimują!

  Dlatego Kochani, cieszcie się życiem każdego dnia, ponieważ naprawdę niewiadomo kiedy to wszystko może się  diametralnie zmienić.. Mnie to spotkało mając 23 lata lecz tak jak już pisałam Wam wcześniej, że nic ale to nic nie dzieję się bez przyczyny a po coś! To jest egzamin, który myślę, że i tak już zdałam na 6+ i pokazałam Wam siłę i to, że to nie jest już żaden temat tabu a wręcz przeciwnie.   Kochane kobietki, pamiętajcie o tym aby okresowo się badać, bo prędko wykryte i usunięte, pójdzie szybciej w zapomniane niż same myślicie, dlatego też nie bójcie się badać, ani pytać, ponieważ żadne pytanie w tych kwestiach nie jest ani trochę nie na miejscu, a wręcz przeciwnie. Miłego dnia życzę wszystkim

Komentarze (0)

Brak komentarzy w tym momencie
Product added to wishlist
Product added to compare.